cześć
cześć
witam wszystkich ciepło, żeby jakoś zacząć.. w pierwszej kolejności może poczytam, jakie pytania już padły i co inni sądzą o sprawach, w które jakoś się obecnie angażuję i staram ogarnąć. raz jeszcze pozdrawiam wszystkich serdecznie - Oskar
-
- Posty: 31
- Rejestracja: wt maja 06, 2008 7:06 pm
Nie, mam poczucie humoru, aczkolwiek w tym razem raczej trudno było by z kogokolwiek zakpić, czy też zrobić żart Nie wierzę w przypadki, nie wiem też jak daleko sięga i z czego wywodzi się tradycja związana z prima aprilis, ale tego na prawdę nie potrafię wyjaśnić -- ot, dołączyłem, bo czuję się trochę wyobcowany w fazach, które ostatnio mnie.. nachodzą? dzieją się? nie wiem jak zacząć to nowe życie i szukam pytań na odpowiedzi, które są gdzieś we mnie zamknięte.
Pozdrawiam...
Pozdrawiam...
Witaj!
Ośmielę się zauważyć, że nawet "po tamtej stronie" żarty i pogoda ducha (sic!) są czymś zupełnie naturalnym, a umiejętność śmiania się i żartowania jest ponoć dobrem poszukiwanym i cenionym we wszechświecie. Dlatego zapamiętaj swój pierwszy powitalny post na 1 kwietnia jako ciekawy "znak" i przyjmij za dobra monetę. Na naukę żartowania nigdy nie jest za późno
Pozdrawiam serdecznie!
Ośmielę się zauważyć, że nawet "po tamtej stronie" żarty i pogoda ducha (sic!) są czymś zupełnie naturalnym, a umiejętność śmiania się i żartowania jest ponoć dobrem poszukiwanym i cenionym we wszechświecie. Dlatego zapamiętaj swój pierwszy powitalny post na 1 kwietnia jako ciekawy "znak" i przyjmij za dobra monetę. Na naukę żartowania nigdy nie jest za późno
Pozdrawiam serdecznie!
Ostatnio zmieniony wt kwie 14, 2009 10:05 pm przez Daltar, łącznie zmieniany 1 raz.
Fakt, uśmiech pomógł mi już nie raz opanować niektóre "stany" i nabrać do nich większego dystansu Znalazłem dzisiaj pierwsze w tym roku czterolistne koniczyny, już niedługo zacznę polowanie na większe "okazy", ale od kilku lat nie wiem co z nimi wszystkimi począć... zebrałem ich tyle, że starczyło by na spełnienie marzeń wielu chętnych, bo mi jakoś niczego nie brakuje. Z drugiej strony nigdy nie potrafiłem oprzeć się poszukiwaniom..
Zatem mam mała sugestię - pomysł co do tych koniczynek Kup antyramę ( wielkość dostosuj do wielkości zbioru ) i poukładaj z nich jakiś ciekawy obraz. Jeszcze nigdy nie widziałem nigdzie i u nikogo takiego "dzieła". Jeśli je oprawisz w ciekawe ramy, to może z tego powstać naprawdę unikat. Będzie na pewno "przyciągał oko" wisząc na ścianie (tło można zrobić z jakiejś fajnej tkaniny). A jeśli Ci się znudzi, możesz go podarować jakiejś nieszczęśliwej osobie. Nawet jeśli nie zadziała od razu, to przynajmniej wywoła uśmiech, a to dobry początek, prawda?
No właśnie mam już takie 2, albo 3 ale wcale takie zachwycające nie są.. w jakiś sposób, tracą swoją unikalność, tak zasuszone razem, jak motyle, czy znaczki. Kiedyś obdarowywałem znajomych takimi, żeby nie myśleli, że mi po coś potrzebne, ale wydaje mi się, że szukanie tego, co wyjątkowe i piękne w jakiś sposób, jest już celem samym w sobie -- koniczynki to był taki start jakby, ale do dzisiaj mi zostało, bo je po prostu uwielbiam
A uśmiech to prawdziwa nagroda i nie ma nawet co tego dalej rozkminiać -- każdy na tym wygrywa
A uśmiech to prawdziwa nagroda i nie ma nawet co tego dalej rozkminiać -- każdy na tym wygrywa
Mam chyba 1wsze pytanie, ale wydaje mi się, że będę musiał sięgnąć nieco w przeszłość, aby zostać właściwie zrozumianym. Nie wiem jak to wszystko połączyć i czy w ogóle jest czego w tym szukać, ale
każdemu, kto zechce przeczytać to i udzielić mi jakiejkolwiek wskazówki z góry szczerze dziękuję.
Zebrałem jakoś do kupy kilka przypadków, które zostały w mojej pamięci, bo wyróżniało je "coś", czego jestem absolutnie pewien i czego nijak nie potrafiłem wytłumaczyć.
Był taki czas, kiedy przeszedłem pierwszą operację torbieli, którą mam w głowie. Okazało się, że coś poszło nie tak i czekała mnie niestety druga, ale lekarze nie chcieli mi o tym mówić. Mały byłem, a w między czasie mój ojciec postanowił nas opuścić i wszystko zaczęło się sypać. Żeby jakoś odciągnąć mnie od tego co mnie czeka, z relacji mojej matki wynika, że chirurg dał jej namiar, do kogoś, kto dał mi LSD tuż przed operacją, żebym zupełnie nie wiedział co jest grane.
Nie chcę i nie będę wnikał w kwestie etyki lekarskiej, bo to jest w tym najmniej istotne.
Pamiętam, że poczułem wtedy lęk. Z czymś się szarpałem i w miarę jak starałem się wygrać, stawałem się większy, ale ten stan mnie przerażał. Odejście ojca i to w czym wtedy trwałem mnie zmiażdżyło, ale fakt, że nad czymś miałem jednak kontrolę, że opierałem się temu, nawet po zażyciu (nieświadomie), czegoś, czego nie znałem, mnie zdziwił.
Zapamiętałem go jednak dość dobrze i zdarzyło mi się już kiedyś później świadomie zażyć papier i przypomniałem sobie to wszystko, ale coś mi mówiło, że to nie jest "moje" podwórko i wszedłem gdzieś, gdzie nie powinienem, że to nie jest tylko trip i dostanę po tyłku.
Ktoś pewnie wierzga nogami ze śmiechu czytając to teraz, ale przeraziło mnie to dla tego, że przypomniał mi się ten stan ze szpitala i fakt, że nie rozumiałem tej "nowej" rzeczywistości. Nie daje mi spokoju fakt , że coś starałem sobie wtedy przypomnieć: imię, bądź nazwę, odnoszącą się do mnie, ale nie potrafię jej nawet wymówić.
Jakiś czas później, kiedy niespodziewanie (to chyba najlepsze określenie), pewien mój przyjaciel zmarł, miało miejsce jeszcze jedno dziwne zdarzenie. W sile wieku, na początku życia, osoba ze wszech miar uzdolniona, odważna, pełna pozytywnej energii, umiera w niejasnych okolicznościach.
Nie ogarniałem tego zupełnie i załamałem się tak, że wstyd mi aż było, bo to nawet rodzina moja nie była, ale w jakiś sposób ten człowiek bardzo wiele dla mnie znaczył.
Tak potwornie się z tym czułem, że straciłem ochotę do życia i powiedziałem nawet raz, że "pewnie będę następny" i w ogóle nie zależało mi na tym, czy tak będzie.
Dopiero następne 2 lata mi pokazały, że te słowa miały jednak moc sprawczą i pociągnęły mnie w taką dolinę, o jakiej nawet nie wiedziałem. Żyłem w strachu przed marzeniami i w poczuciu winy, za to, że wybrałem już czekanie na koniec, który nie nadchodził. Marnowałem czas, kłamałem, kradłem i zaniedbywałem siebie do absolutnych granic. Zamknąłem się w bezsensownej i w gruncie rzeczy śmiesznej pętli, która wówczas wydawała mi się piekłem.
Czasami tak często myślałem o śmierci, że aż mnie to dziwiło, a nawet śmieszyło -- na najmniejszy problem w życiu, moim pierwszym skojarzeniem było to, że i tak niedługo umrę, więc się nie przejmuję. Zrozumcie, proszę, nie chodzi mi o wzruszenie kogokolwiek tym, ani ukazanie tego w taki melodramatyczny sposób, ale czułem się przez "coś" zdominowany i zaprogramowany do działania i myślenia na swoją niekorzyść.
Zupełnie nie wiem skąd i jak, wyrosło na mojej drodze kilka tak druzgocąco oczywistych faktów, że aż je zacytuję "stary, obudź się, wszystko jest do naprawienia, przestań robić a,b,c...", pojawiła się osoba, której zaczęło na mnie zależeć, a w końcu mnie pokochała. Moi serdeczni przyjaciele, nadal we mnie wierzyli i mówili mi czasem tak jasno, tak klarownie, że to wszystko jest tylko zły moment, że wytrzeszczałem na nich oczy, bo nie rozumiem jak mogłem sam tego nie widzieć. Mimo tom nadal tkwiłem jednak w martwym punkcie i popełniałem te same błędy.
Miałem poczucie, że marnuję teraz życie innym, bo nie potrafię sobie z tym poradzić, chęć niszczenia siebie, szczera nienawiść do siebie, była we mnie tak silna, że nawet te jaskrawe sygnały od życia mi nie pomagały.
Pewnej nocy, zasypiając i zwyczajowo zaśmiecając sobie umysł, jakimś g*** bo nie można tego inaczej nazwać, poczułem, że "zapadam się", "odrywam", nie wiem jak to nazwać. Widziałem pustkę, w której jednocześnie byłem, przez ułamek sekundy, bo z przerażenia budziłem się i płakałem.
Czułem w okolicach serca jakieś szmery, ucisk i wibracje, ale to nie było serce, ani przepona -- na początku myślałem, że to nerwobóle, fizyczne cierpienie, ale świadomość, że jednak nie, wywracała mi już totalnie myślokształt i wolałem już tylko płakać.
Dziś, kiedy to do Was piszę kochani, zaczynam wchodzić w ten stan świadomie, bo zacząłem nad sobą pracować i pewne osoby pomogły mi (za co z całego serca im dziękuję), dostrzegłem w końcu ile miłości jest w okół mnie, życzliwych ludzi i kto wie czego jeszcze, ale nadal nie mogę całkowicie opanować tego i przestać się bać.
Za dużo bólu, za dużo strachu i braku pewności siebie, mnie skutecznie przed tym hamuje, a wiem, że pchnąłem już te "drzwi", bo do odzyskania równowagi zacząłem praktykować zazen i jednocześnie przypomniałem sobie to, o czym wcześniej pisałem. Nie umiem i wydaje mi się, że nie powinienem teraz przestawać starać się "obudzić", bo chcę naprawić zło, które na siebie sprowadziłem i to które wyrządziłem innym, przez to jak żyłem.
Kiedy leżę spokojnie, potrafię wywołać jakieś "wibracje", oddychając stabilizuję je i "widzę" coś, czuję pulsowanie nad oczami i "widzę" tam światło, a potem osiągam ten stan, "wchodzę" w niego i nie wiem co dalej robić, bo jestem tam zupełnie sam. A nie chcę spotkać tego, co kiedyś do siebie sprowadziłem, ani tego, co mnie szarpało za "serce".
Dziękuję, jeśli ktoś miał czas to przeczytać i dobranoc.
każdemu, kto zechce przeczytać to i udzielić mi jakiejkolwiek wskazówki z góry szczerze dziękuję.
Zebrałem jakoś do kupy kilka przypadków, które zostały w mojej pamięci, bo wyróżniało je "coś", czego jestem absolutnie pewien i czego nijak nie potrafiłem wytłumaczyć.
Był taki czas, kiedy przeszedłem pierwszą operację torbieli, którą mam w głowie. Okazało się, że coś poszło nie tak i czekała mnie niestety druga, ale lekarze nie chcieli mi o tym mówić. Mały byłem, a w między czasie mój ojciec postanowił nas opuścić i wszystko zaczęło się sypać. Żeby jakoś odciągnąć mnie od tego co mnie czeka, z relacji mojej matki wynika, że chirurg dał jej namiar, do kogoś, kto dał mi LSD tuż przed operacją, żebym zupełnie nie wiedział co jest grane.
Nie chcę i nie będę wnikał w kwestie etyki lekarskiej, bo to jest w tym najmniej istotne.
Pamiętam, że poczułem wtedy lęk. Z czymś się szarpałem i w miarę jak starałem się wygrać, stawałem się większy, ale ten stan mnie przerażał. Odejście ojca i to w czym wtedy trwałem mnie zmiażdżyło, ale fakt, że nad czymś miałem jednak kontrolę, że opierałem się temu, nawet po zażyciu (nieświadomie), czegoś, czego nie znałem, mnie zdziwił.
Zapamiętałem go jednak dość dobrze i zdarzyło mi się już kiedyś później świadomie zażyć papier i przypomniałem sobie to wszystko, ale coś mi mówiło, że to nie jest "moje" podwórko i wszedłem gdzieś, gdzie nie powinienem, że to nie jest tylko trip i dostanę po tyłku.
Ktoś pewnie wierzga nogami ze śmiechu czytając to teraz, ale przeraziło mnie to dla tego, że przypomniał mi się ten stan ze szpitala i fakt, że nie rozumiałem tej "nowej" rzeczywistości. Nie daje mi spokoju fakt , że coś starałem sobie wtedy przypomnieć: imię, bądź nazwę, odnoszącą się do mnie, ale nie potrafię jej nawet wymówić.
Jakiś czas później, kiedy niespodziewanie (to chyba najlepsze określenie), pewien mój przyjaciel zmarł, miało miejsce jeszcze jedno dziwne zdarzenie. W sile wieku, na początku życia, osoba ze wszech miar uzdolniona, odważna, pełna pozytywnej energii, umiera w niejasnych okolicznościach.
Nie ogarniałem tego zupełnie i załamałem się tak, że wstyd mi aż było, bo to nawet rodzina moja nie była, ale w jakiś sposób ten człowiek bardzo wiele dla mnie znaczył.
Tak potwornie się z tym czułem, że straciłem ochotę do życia i powiedziałem nawet raz, że "pewnie będę następny" i w ogóle nie zależało mi na tym, czy tak będzie.
Dopiero następne 2 lata mi pokazały, że te słowa miały jednak moc sprawczą i pociągnęły mnie w taką dolinę, o jakiej nawet nie wiedziałem. Żyłem w strachu przed marzeniami i w poczuciu winy, za to, że wybrałem już czekanie na koniec, który nie nadchodził. Marnowałem czas, kłamałem, kradłem i zaniedbywałem siebie do absolutnych granic. Zamknąłem się w bezsensownej i w gruncie rzeczy śmiesznej pętli, która wówczas wydawała mi się piekłem.
Czasami tak często myślałem o śmierci, że aż mnie to dziwiło, a nawet śmieszyło -- na najmniejszy problem w życiu, moim pierwszym skojarzeniem było to, że i tak niedługo umrę, więc się nie przejmuję. Zrozumcie, proszę, nie chodzi mi o wzruszenie kogokolwiek tym, ani ukazanie tego w taki melodramatyczny sposób, ale czułem się przez "coś" zdominowany i zaprogramowany do działania i myślenia na swoją niekorzyść.
Zupełnie nie wiem skąd i jak, wyrosło na mojej drodze kilka tak druzgocąco oczywistych faktów, że aż je zacytuję "stary, obudź się, wszystko jest do naprawienia, przestań robić a,b,c...", pojawiła się osoba, której zaczęło na mnie zależeć, a w końcu mnie pokochała. Moi serdeczni przyjaciele, nadal we mnie wierzyli i mówili mi czasem tak jasno, tak klarownie, że to wszystko jest tylko zły moment, że wytrzeszczałem na nich oczy, bo nie rozumiem jak mogłem sam tego nie widzieć. Mimo tom nadal tkwiłem jednak w martwym punkcie i popełniałem te same błędy.
Miałem poczucie, że marnuję teraz życie innym, bo nie potrafię sobie z tym poradzić, chęć niszczenia siebie, szczera nienawiść do siebie, była we mnie tak silna, że nawet te jaskrawe sygnały od życia mi nie pomagały.
Pewnej nocy, zasypiając i zwyczajowo zaśmiecając sobie umysł, jakimś g*** bo nie można tego inaczej nazwać, poczułem, że "zapadam się", "odrywam", nie wiem jak to nazwać. Widziałem pustkę, w której jednocześnie byłem, przez ułamek sekundy, bo z przerażenia budziłem się i płakałem.
Czułem w okolicach serca jakieś szmery, ucisk i wibracje, ale to nie było serce, ani przepona -- na początku myślałem, że to nerwobóle, fizyczne cierpienie, ale świadomość, że jednak nie, wywracała mi już totalnie myślokształt i wolałem już tylko płakać.
Dziś, kiedy to do Was piszę kochani, zaczynam wchodzić w ten stan świadomie, bo zacząłem nad sobą pracować i pewne osoby pomogły mi (za co z całego serca im dziękuję), dostrzegłem w końcu ile miłości jest w okół mnie, życzliwych ludzi i kto wie czego jeszcze, ale nadal nie mogę całkowicie opanować tego i przestać się bać.
Za dużo bólu, za dużo strachu i braku pewności siebie, mnie skutecznie przed tym hamuje, a wiem, że pchnąłem już te "drzwi", bo do odzyskania równowagi zacząłem praktykować zazen i jednocześnie przypomniałem sobie to, o czym wcześniej pisałem. Nie umiem i wydaje mi się, że nie powinienem teraz przestawać starać się "obudzić", bo chcę naprawić zło, które na siebie sprowadziłem i to które wyrządziłem innym, przez to jak żyłem.
Kiedy leżę spokojnie, potrafię wywołać jakieś "wibracje", oddychając stabilizuję je i "widzę" coś, czuję pulsowanie nad oczami i "widzę" tam światło, a potem osiągam ten stan, "wchodzę" w niego i nie wiem co dalej robić, bo jestem tam zupełnie sam. A nie chcę spotkać tego, co kiedyś do siebie sprowadziłem, ani tego, co mnie szarpało za "serce".
Dziękuję, jeśli ktoś miał czas to przeczytać i dobranoc.
-
- Administrator
- Posty: 1414
- Rejestracja: wt lis 07, 2006 7:25 pm
- Lokalizacja: Warszawa
- Kontakt:
Co Ci można jeszcze powiedzieć: dalej pracuj nad sobą - wszystko jest do wyleczenia, uzdrowienia.
Bóle szmery w okolicy serca to może sensacje z ciała energetycznego wywołane ciężkimi doświadczeniami.
Nie jestem w formie do długich wywodów, ale napiszę, że totalna akceptacja siebie (wszystkiego co się pojawia w nas) poparta miłością do siebie samego działa cuda. Pod wpływem światła / miłości, to co brzydkie w nas rozświetla się i rozpuszcza robiąc miejsce nowemu. Dasz radę, tylko po troszku trzeba zaufać sobie, wszystko tam masz, nawet jeśli się pochowało i w pierwszej chwili nie widać.
W tym stanie, który osiągasz może popróbuj rozświetlić całe swoje ciało, uzdrowić je usuwając zaciemnienia i blokady, wpuścić uczucie miłości...
Bóle szmery w okolicy serca to może sensacje z ciała energetycznego wywołane ciężkimi doświadczeniami.
Nie jestem w formie do długich wywodów, ale napiszę, że totalna akceptacja siebie (wszystkiego co się pojawia w nas) poparta miłością do siebie samego działa cuda. Pod wpływem światła / miłości, to co brzydkie w nas rozświetla się i rozpuszcza robiąc miejsce nowemu. Dasz radę, tylko po troszku trzeba zaufać sobie, wszystko tam masz, nawet jeśli się pochowało i w pierwszej chwili nie widać.
W tym stanie, który osiągasz może popróbuj rozświetlić całe swoje ciało, uzdrowić je usuwając zaciemnienia i blokady, wpuścić uczucie miłości...
Oby wszystkie istoty osiągnęły szczęście i przyczyny szczęścia
-
- Posty: 31
- Rejestracja: wt maja 06, 2008 7:06 pm
Oskar bardzo fajnie że zacząłeś nad sobą pracować i staraj się tego nie przerywać pod żadnym pozorem.Zawsze na początku jest bardzo trudno i mogą się pojawiać w Twoim umyśle różne historie możesz nawet poczuć się zle jest to oznaka,że to co robisz nie idzie na marne właśnie te Twoje odczucia uświadamiają Cię że coś się dzieje właśnie ten etap jest najgorszy i wielu w takiej sytuacji się zniechęca,bo nie zdają sobie sprawy,że właśnie w ten sposób się oczyszczają.Najważniejsza jest wytrwałość,cierpliwość i regularność.Aby bardziej Cię zachęcić do pracy nad sobą to proponuję,abyś przeczytał książkę Chrisa Prentiss Zen Współczesnych,a Ty akurat zacząłeś siedzieć to powinna Cię zainteresować.Są w niej opisane przypadki podobne do Twojego.Pozdrawiam Cię i życzę powodzenia,cierpliwości i wytrwałości a sukces przyjdzie w odpowiednim momencie
Wszystkich rzeczy miarą jest człowiek.
Dziękuję, chyba i tak nic mnie już nie powstrzyma przed pracą nad sobą, ale zawsze to lepiej usłyszeć to od innych. Napisałem to wszystko dzisiaj, bo pomimo, że wróciłem z pracy o 0:20, nie mogłem spać, aż do 5 rano.. sen, zamiast powoli mnie wchłaniać, uderza mnie teraz jak fala, po której zupełnie się budze, ale po tamtej stronie. Muszę wypracować chyba tak, jak karzdy, sposób na oobe.
Dzięki za sugestię, po książkę akurat chętnie teraz sięgnę
Dzięki za sugestię, po książkę akurat chętnie teraz sięgnę
Oz, zatem jeśli będziesz tak miły, pozwól, że dołączę do Twojego na razie jednoosobowego klubu, aby może razem poprzedzierać się przez te chaszcze . Mój przypadek z pozoru jest inny, ale jego sedno i konsekwencje, a teraz chyba i etap drogi wydaje się bardzo podobny. Moje intensywne doświadczanie życia miało inny charakter i było do tej pory pozornie niezwykle owocne i udane, ale cóż z tego, jeśli odczucie otwierania drzwi z powodu doznań dziwnej pustki jest dziwnie bliskie twojemu. Zaczyna się tu budować jakiś temat, a dział powitań nie jest chyba miejscem na takie elaboraty. Może administracja przerzuci nam to gdzieś do odpowiedniejszego miejsca?
-
- Posty: 171
- Rejestracja: wt sty 06, 2009 12:41 am
to dobre miejsce na takie tematy...każde jest dobre... moje jazdy są rozwalone po 2-3 tematach :)
fajnie że jesteś z Nami tutaj Oz :)
z czasem wszystko przestanie aż tak cisnąć ...mnie też na początku cisnęło: potem już te numery ego i czarnych istot są coraz bardziej przewidywalne i do pokonania więc działaj powoli i do przodu, uśmiechaj się i ciesz się tym co już odkryłeś. To wielki skarb i nie bagatelizuj go... łącz w różny sposób każdą konkluzję, ideę. różnie połączone będą tworzyły nowe narzędzia i możliwości..
to tyle na początek
fajnie że jesteś z Nami tutaj Oz :)
z czasem wszystko przestanie aż tak cisnąć ...mnie też na początku cisnęło: potem już te numery ego i czarnych istot są coraz bardziej przewidywalne i do pokonania więc działaj powoli i do przodu, uśmiechaj się i ciesz się tym co już odkryłeś. To wielki skarb i nie bagatelizuj go... łącz w różny sposób każdą konkluzję, ideę. różnie połączone będą tworzyły nowe narzędzia i możliwości..
to tyle na początek
stajemy się coraz bardziej sobą..przyszłość rysuje się piękna
Mi też pasi pisanie o tym na wstępie póki co, zważywszy, że nadal jestem dopiero po "a" i jeszcze nie wykrztusiłem z siebie "b".
Nie bagatelizuję niczego, ale staram się po prostu nie iść za żadną myślą, nie ekscytować się, ani nie bać.
Wnerwia mnie ta pełnia i nie umiem jej jakoś "kochać", wybaczcie. Normalnie wracam z pracy, po 10,5h o północy, to potykam się o wyrko i tracę przytomność, zamiast się "kłaść spać", a tutaj proszę -- na pełnej świadomce, bez cienia szansy na zwykły, przyziemny sen x_o
Mam pytanie:
Czy ktoś z Państwa, zauważył kiedyś u Siebie/Kogoś, po jakichś "przejściach", a następnie "oczyszczeniu" zmianę.. hm, w oczach? Nurtuje mnie to, bo u mnie coś się zmieniło.
Nie bagatelizuję niczego, ale staram się po prostu nie iść za żadną myślą, nie ekscytować się, ani nie bać.
Wnerwia mnie ta pełnia i nie umiem jej jakoś "kochać", wybaczcie. Normalnie wracam z pracy, po 10,5h o północy, to potykam się o wyrko i tracę przytomność, zamiast się "kłaść spać", a tutaj proszę -- na pełnej świadomce, bez cienia szansy na zwykły, przyziemny sen x_o
Mam pytanie:
Czy ktoś z Państwa, zauważył kiedyś u Siebie/Kogoś, po jakichś "przejściach", a następnie "oczyszczeniu" zmianę.. hm, w oczach? Nurtuje mnie to, bo u mnie coś się zmieniło.