Zatem czas sięgnąć jeszcze głębiej do skrytych w historii duszy doświadczeń. Tym razem podczas hipnozy cofnąłem się w odleglejsze czasy, odbierane przeze mnie jako wczesne lata nowej ery. Mam poważne podejrzenia, że właśnie ta podróż sprowokowała taką, a nie inną reakcję organizmu i mój pobyt w szpitalu. Coś puściło, coś pękło, coś zostało odgrzebane przerobione na nowo i zaowocowało swoistym oczyszczeniem i reakcją zwrotną. Bowiem wszystko co dzieje się w naszych ciałach subtelnych ma swoiste odbicie w płaszczyźnie materialnej naszego ciała. Mój wyrostek zareagował dokładnie w noc po odbytym regresingu.
No ale zacznijmy opowieść od początku.
Przebudziłem się jako młody arabski chłopiec o ponadprzeciętnym wzroście. Taki dryblasek ubrany w skromne białe odzienie, z zawieszoną pod ubraniem skórzaną torbą.
Zatem jestem w niskiej izbie, gdzie zamieszkuję wraz z moją niemłodo już wyglądającą mateczką, której twarz zazwyczaj skryta jest pod czarną chustą. Izba w której mieszkamy jest niezwykle skromna, na podłodze leżą dwa posłania z maty przykryte jakąś grubą tkaniną.
Stoi tam również kilka glinianych dzbanów oraz innych, drobnych sprzętów domowych. Pomimo tak skromnych warunków miejsce to wydaje mi się znajome i przytulne. Bardzo miłe odczucie pobrzmiewające nutą nostalgii.
Czym się zajmuję? Jestem rodzajem kuriera. Przenoszę różne dokumenty oraz przedmioty. Nie zawsze te przesyłki są bezpieczne i legalne w obliczu obecnego prawa. Kiedy zbliżam się do grupy starych arabów siedzących pod cieniem palm daktylowych, rozpoznaję w jednym z nich mojego dziadka. Daje mi monetę i jakiś pergamin , który skrzętnie chowam w skórzanej torbie skrytej po ubraniem. Kiedy docieram na miejsce dostarczenia przesyłki pod wskazanym "adresem" zastaję rozdygotanego mężczyznę z zakrwawionymi rekami. Brodaty, mocno zdenerwowany arab rozwija jakieś zawiniątko, a z niego wyjmuje dziwny, długi przedmiot, którego nie mogę z obecnej perspektywy dobrze zidentyfikować. Mam wrażenie, że to coś jakby podłużna pieczęć lub insygnia urzędnicze.
Oczywistym staje się, że jestem zamieszany w roli kuriera w jakiś spisek, mający na celu obalenie obecnej władzy. Chowam ten dziwny przedmiot do swojej sakwy i wychodzę w ciemną, gwiaździstą, ciepłą noc. Za rogiem czeka już na mnie kilku uzbrojonych mężczyzn. Co tu ukrywać, po prostu maja mnie i nie ma już możliwości ucieczki ani wykrętu. Wpadają do oddalonego o kilka kroków domu brodatego mordercy i zabijają go na miejscu po prostu pozbawiając go głowy. Ja jestem transportowany do więzienia, w którym czeka mnie wiele niemiłych doznań. Od tej chwili moje życie zmienia się diametralnie. Ponieważ nie chcę "wsypać" mojego dziadka uczestniczącego w spisku, jestem torturowany że aż furczy.
A teraz mała dygresja, spowodowana ciekawym zbiegiem okoliczności. Właśnie w tej chwili, musiałem przerwać pisanie i poddać się zabiegowi wyciągania drena, co było porównywalne z odczuciem wbijaniem rozpalonego szpikulca w jamę brzuszną. Do tego jeszcze kilka słodkich zastrzyków w różne części ciała i mogę pisać dalej, z wybrzmiewającymi w tle doznaniami realnej tortury, które mógłbym tu kwieciście opisać, ale czego chcę Wam oszczędzić.
Zatem wracając do wcześniejszego żywota.
Po odpowiednim wytarzaniu się w doznaniach tortur zostaję skierowany do karawany, która w trakcie trzydniowego marszu prowadzi do małego, portowego miasta. Kajdany na nogach ciążą niesamowicie. Idę z przodu wraz z jeszcze kilkunastoma towarzyszami niedoli, poganiany świstem pejcza rozcinającego rozpalone, pustynne powietrze tuż przy uchu. Kiedy docieramy na okręt jasnym staje się fakt, że zostałem "zaproszony" do objęcia posady galernika. Długie wiosła oraz ogromny, wyczerpujący trud staje się z czasem prozą każdego bez wyjątku dnia mojego przesyconego niewygodami życia.
Jestem na galerach już ponad dwa lata. Dziele swoją przestrzeń życiowa z różnymi śmierdzącymi, najczęściej bezzębnymi oprychami, plasując się w piątym rzędzie lewej strony galery, pośrodku, zasiadając po środku ławy.
Pewnego dnia większość załogi i galerników zaczyna chorować. Kolejne ciała zmarłych ludzi lądują w morzu. Rejs trwa nadal, ale epidemia rozwija się w bardzo szybkim tempie. Niebawem wszyscy pozostali przy życiu zostają rozkuci, a ja razem z nimi. Zostaję przydzielony do opieki nad umierającym ważnym i decydującym członkiem załogi. Kiedy przepływamy niedaleko lądu stałego jestem usilnie namawiany przez jednego z ocalałych galerników do ucieczki. Nie decyduje się na nią jednak, licząc na ułaskawienie, za lojalność i opiekę nad umierającym decydentem. Kiedy w końcu dobijamy do portu przeznaczenia, czeka już na nas mały oddział arabskich żołnierzy. Niestety ten, który mógł zaświadczyć o mojej lojalności i poświęceniu umiera przed osiągnięciem celu podróży. Ponownie zostaję skierowany na galerę, gdzie w ciągu kolejnych dwóch lat kończę swój żywot, wśród nowych towarzyszy, z przyklejoną łatą frajera, który mógł w odpowiednim czasie uciec, ale wolał zaryzykować niepewne ułaskawienie społeczne.
I na tym kończy się ta pouczająca opowieść. Oczywiście każdy wyciągnie wnioski. Ja jednak mam nieodparte wrażenie, że wtedy postąpiłem słusznie i w razie podobnej sytuacji zachował bym się identycznie. Sami oceńcie, czy to było frajerstwo, czy mądre posunięcie.
A teraz pozwolicie, że się lekko posilę, bo właśnie dostałem pierwszy od paru dni pokarm, czyli kubek szpitalnego kleiku. Zadziwiające, jakich smaków można się doszukać w rozgotowanej glei, po paru dniach ścisłego postu